Zimowe historie olimpijskie: baśń o najwspanialszym tańcu świata

Materiał pomógł stworzyć
Monika Pyrek

Jedna z najlepszych i najbardziej utytułowanych polskich lekkoatletek, specjalizująca się w skoku o tyczce. Na swoim koncie ma medale Mistrzostw Świata i Europy. Aż czterokrotnie udało jej się zrealizować największe marzenie sportowca o udziale w Igrzyskach Olimpijskich. Po zakończeniu kariery sportowej Monika Pyrek nadal aktywnie działa na rzecz promocji sportu prowadząc Fundację swojego imienia.

Niejednokrotnie słyszeliśmy o wspaniałych zwycięstwach i wielkich mistrzach oraz ich historiach, którę są tak niezwykłe, że czasami aż trudno w nie uwierzyć. Ale uwierzyć warto. Bo właśnie tylko sport potrafi dzięki swej ideii, czystości zasad, marzeniom atletów, ich determinacji i pięknej nieprzewidywalności napisać najwspanialsze baśnie, które dzieją się na naszych oczach. Aby przyblizyć Wam te opowieści zapraszamy na nową odsłonę serii podastów, które czyta dla Was Monika Pyrek: zimowe historie olimpijskie. Na początek nieprawdopodbna historia o najpiękniejszym tańcu świata. Zapraszamy!

Podcast do poczytania

Był mroźny poranek lutowy. Walentynki 1984 roku. Dzieci przebijały się przez zaspy śniegu do szkoły, a rodzice próbowali uruchomić zamarznięte silniki samochodów albo nie wywrócić się na oblodzonym chodniku w drodze na tramwaj czy autobus. Zima trzymała cały świat w ryzach.

Za górami, za lasami i za zamarzniętymi jeziorami odbywały się w związku z tym zimowe igrzyska olimpijskie. Organizowało je miasto Sarajewo, które wtedy znajdowało się w kraju Jugosławia, a dzisiaj leży w Bośni i Hercegowiny. Przed laty nazwę „Sarajewo” znało każde dziecko na podwórku. Maskotką tych igrzysk był bowiem sympatyczny wilk Wuczko, który na filmie z czołówką igrzysk skakał na nartach z charakterystycznym okrzykiem „Sarajewooooo!”.

I odtąd każde dziecko, które zjeżdżało z górki śniegu na nartach, sankach, a choćby i na własnych nogach czy tyłku krzyczało tak samo: „Sarajewoooo!”

Wiele się działo na igrzyskach w Sarajewie, ale tego dnia wydarzyć się miało coś niezwykłego. Coś, co na trwałe zmieniło sport.

Na lodowej tafli zimowych igrzysk rywalizowali łyżwiarze i łyżwiarki figurowi. Byli wśród nich soliści, solistki, były też pary. Rywalizacja par sportowych dopuszczała układy pełne podnoszenia, efektownego wyrzucania partnerki, piruetów, skoków równoległych. Były jednak jeszcze pary taneczne, w których nie chodziło o akrobatykę, skoki i obroty. Chodziło o taniec, poczucie rytmu i zgodność jazdy na łyżwach z muzyką.

Pary taneczne oglądało się wspaniale. Tu nie wystarczyło być tylko wybitnym łyżwiarzem ani tylko wybitnym tancerzem. Trzeba było połączyć jedno z drugim i do tego mieć zgraną parę dwojga osób, które połączyć to potrafią. Tylko najznamienitsi zawodnicy tworzyli pary, które powalczyć mogły o zaszczyty i wygrane.

Najwięcej takich par miał Związek Radziecki, gdzie tańce na lodzie ceniono wyjątkowo, sporo przyjeżdżało na zawody ze Stanów Zjednoczonych i Kanadzie. Na igrzyska w Sarajewie przyjechała jednak para szczególna. Para nad parami, która przyjechała z Wielkiej Brytanii.

On nazywał się Christopher Dean. Był wysokim, przystojnym blondynem i powiadali, że na łyżwach jeździł jak nikt inny. Zupełnie jakby się w nich urodził albo były zrośnięte z jego stopami. Nie zawsze jednak tak było. Kiedy dostał od macochy swe pierwsze łyżwy, miał dziesięć lat i nie za bardzo je lubił. Nie umiał na nich jeździć, co chwilę leżał na lodzie poobijany i posiniaczony. Rzucał więc łyżwy w kąt i marzył o tym, aby zostać piłkarzem w miejscowym klubie Nottingham Forest. Macocha jednak nie ustawała w wysiłkach, aby nie rezygnował z łyżew i nauczył się na nich dobrze jeździć. Dopięła swego.

Ona zwała się Jayne Torvill. Jeździła nawet lepiej od Christophera Deana i miała wrodzony talent do ślizgania się po lodzie. Kiedyś instruktorka łyżwiarstwa dostrzegła ją na ślizgawce pod kinem i zaprosiła na lodowisko. Tak się zaczęło.

Ćwiczyli po godzinach, aby wygrać z parami radzieckimi. Na igrzyskach w 1980 roku przegrali z nimi wyraźnie, tańcząc do charlestona „Sing, Sing, Sing”. Wiedzieli, że pary ze Związku Radzieckiego są świetne, a sędziowie ich uwielbiają, podobnie jak publiczność, wpatrująca się w zachwytem w baletowe układy na lodzie. Anglicy wiedzieli, że muszą coś wymyślić, muszą czymś zaskoczyć, aby zdobyć serca sędziów i widzów. Aby zwyciężyć.

I wymyślili. Znaleźli utwór, do którego ponoć nie sposób zatańczyć – bolero, które skomponował francuski muzyk Maurice Ravel. Bardzo trudne, ale pozwalające ułożyć do niego wspaniały układ ni to taneczny, ni gimnastyczny niemalże. Był jednak pewien poważny problem.

Na igrzyskach można było pokazać taniec do utworu, który miał cztery minuty. No, powiedzmy cztery minuty plus 10 sekund, bo taki był dopuszczalny margines. Tymczasem „Bolero” Ravela trwało 4 minuty 28 sekund, o 18 za długo. Jak je skrócić? Nie da się.

Wtedy Anglicy doczytali regulamin. Mówił on wyraźnie, że długość utworu liczona jest od chwili, gdy łyżwy dotkną lodu. Jayne i Christopher wymyślili więc fortel. Występ rozpoczęli, klęcząc. Stopy z łyżwami unosili nad lodem, muzyka już trwała, a oni kołysali się i wili niczym dwa łabędzie. Dopiero w pewnym momencie wstawali z kolan.

Widownia była zachwycona, nie wiedząc że to sprytny pomysł na ominięcie regulaminu i zyskanie czasu. Taniec tylko na tym zyskał. Kiedy więc Christopher chwycił Jayne i zaczął nią na koniec występu wymachiwać jak lalką, rozległy się owacje. Sędziowie nie mieli siły zaniżyć not, chociaż przecież w wypadku par tanecznych takich figur nie ma.

Jayne i Christopher jako pierwsi w dziejach dostali za wrażenie artystyczne występu komplet szóstek, najwyższych wtedy not w łyżwiarstwie. Zdobyli złote medale i uzyskali to, co chcieli – widzowie ich pokochali. Nikt nigdy już tak nie zatańczył na lodzie jak oni.

Udostępnij podcast

;